Stanisław Jerzy Lec
Leżę i już. Dni płyną powoli. Leki, masaże, oklepywania. Jedzenie i wizyty lekarzy. Ot i mój dzień szalony. Muszę uważać, żeby adrenalina nie uderzyła mi do głowy. Jeszcze świszczy i rzęzi mi w płucach. Jeszcze zapalenie nie odpuszcza.
W niedzielę tata przyszedł to i odmiana jakaś była. Był czas, żeby się uśmiechnąć i zasnąć. Tata patrzył jak spię, bo i co miał robić. No, ale przecież nie byłby sobą gdyby nie wpadł na jakiś pomysł. Ten zaś napatoczył się razem z przyniesionym dla mnie deserem. Przydziałowy szpitalny deser objawił się w postaci 6 biszkoptów. $ paczki były na cały oddział. Cóż za rozrzutność i szaleństwo. Szkoda, że nie spróbuję, bo przecież to nie dla mnie. Nie zjem tego, bo nie umiem, ale kogo to obchodzi. Zamiast próżonego jabłka lub czegoś podobnego przynoszą mi coś czym mogę się udławić. Tata nie mógł się powstrzymać. Pani roznosząca jedzenie usłyszała tylko tatowy gromki śmiech. Potem w ruch poszedł aparat. Kolacja nie odbiegała klasą od podwieczorku. Otrzymałem 3 kółka prasowanego ryżu, bo przecież jestem bezglutenowcem. Nie ma co! Muszę uważać żeby nie przytyć. I nikt nie zastanowi się, że to nie dla mnie, że nie zjem, że musi być zmiksowane. Przydział to przydział.
4 komentarze:
wyśmienite wrrr ;-)
No cóż - głupota "szpitalna" gdyby skrzydła miała to by pewnie poleciała
to raczej bezradność, systemowa bezsilność
Prześlij komentarz